Zaczynamy nowy cykl, w którym przedstawiamy naszych Gospodarzy. Zainspirowała nas Dorota, która przed samym rozpoczęciem współpracy przesłała nam świetny tekst opisujący, jak to się stało, że zakochała się w Porto i została najpierw przewodniczką, a wkrótce też właścicielką apartamentów w Porto. To naprawdę fascynująca historia – przekonajcie się sami. Oddajemy głos Dorocie!
Witaj Drogi Podróżniku/Podróżniczko, bardzo miło by mi było zostać Twoim gospodarzem. Jeśli masz chwilę, pozwól, że opowiem Ci moją historię…
TROCHĘ LENIWY ŚWIĘTY I MOJA MIŁOŚĆ DO PORTO
W Portugalii za miłość odpowiada święty Antoni: to do niego modlą się panny i kawalerowie na wydaniu. Antoni załatwi partnera, dobrą teściową i huczne weselisko: to dlatego pod jego obrazem w lizbońskim kościele, stojącym na ruinach domu, w którym się urodził, pełno jest karteczek z intencjami. Obok jego figurki nie brakuje również tabliczek z podziękowaniami, a o jego skutecznych działaniach krążą dziesiątki opowieści… Najwidoczniej Antoni drzemał jednak słodko, gdy po ukończeniu pierwszego roku studiów portugalistycznych, z niewielkim plecakiem oraz głową pełną marzeń, po raz pierwszy przyjechałam do Portugalii. W Faro, pierwszym mieście do którego trafiłam, było ładnie, ale serce nie zabiło mi mocniej ani razu. Tak samo było w wielkiej stolicy kraju, rozlewającej się po siedmiu wzgórzach Lizbonie – ta kokietowała, jednak nie dałam się zwieść jej urokowi. Święty zapewne spał również wtedy, gdy wjechałam do Coimbry: „Wszędzie ładnie, ale gdzie te motyle w brzuchu?”, pomyślałam. Gdy zbliżałam się do Porto, Antoni wreszcie poderwał się z łoża. „Gonçalo, wstawaj!”, szturchnął swojego pomocnika, który również wspiera Portugalczyków w sprawach sercowych. „No już, chłopie, musimy działać!”, krzyknął i obaj zabrali się do roboty ze zdwojoną siłą. Musiałam ulec: po prostu zakochałam się na zabój!

MOJA PIERWSZA WIZYTA W PORTO
Moment gdy docieram do Porto autostopem pamiętam tak żywo, jakby to było wczoraj. Patrzę w lewo, lśniąca błękitem tafla oceanu, patrzę w prawo, miasto szczerzy się do mnie rzędami wielobarwnych kamieniczek… Nie wiem, czy to sen, czy jawa, ale wow!, jak tu pięknie! Moje serce trzepocze nerwowo jak ptak zamknięty w klatce, zaczynam się wiercić, chcę wybiec z samochodu i rzucić się temu miejscu w ramiona. Od tego momentu dokładnie wiem, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje – ja i Porto jesteśmy tego żywym przykładem. W mieście spędzam kilka dni, a następnie wracam na kolejne kilka, tuż przed wylotem. Kolorowe kamieniczki z przystrzyżoną na jeża czerwoną dachówką, pilnujące wijącej się w dole rzeki Duero, zwanej przez Portugalczyków Douro – taki widok z okna stanie się moim marzeniem.
STUDENCKIE ŻYCIE W PORTO
Drugi raz docieram do Porto z walizką ważącą 15 kilo – przez najbliższe pół roku będę studiować na miejscowym uniwersytecie. Nieomalże pękło mi serce, gdy dowiedziałam się, że mój wydział nie ma wymiany Erasmus z Porto – jedyną szansą jest „Erasmus Freemover”, czyli opcja studiowania za darmo, ale bez otrzymywania jakiegokolwiek stypendium. „Dziecko, jak ty sobie poradzisz?”, pyta z przerażeniem moja mama. „Przecież musisz coś jeść i gdzieś mieszkać!”, dodaje i patrzy na mnie wyczekująco. „Mamo, nic się nie martw, mam przecież oszczędności”, odpowiadam z uśmiechem, bo serce ciągnie mnie do Porto. Dobrze pamiętam moment, gdy wysiadam z samolotu: jest lutowe popołudnie, mam na sobie biały, wełniany płaszczyk, mimo wilgoci znad oceanu na lotnisku czuć piękną wiosnę. Marzy mi się pokój z widokiem na kolorowe kamieniczki – jak na razie pozostaną one jedynie sennym marzeniem, oszczędności starcza mi bowiem tylko na pokój bez okna. Śpię w kreciej norce i kiepsko jem, zastanawiam się, czy kupić bilet na autobus – według mojego studenckiego przeliczenia 1.80 euro to przecież 18 kajzerek… Mimo to, chodzę po mieście przeszczęśliwa, a gdy tylko mogę, wdrapuje się na wysokie schody tuż obok mojego mieszkania – nie widać z nich co prawda rzeki, ale tak, są moje ukochane czerwone dachy!
DO TRZECH RAZY SZTUKA!
Trzeci raz docieram do Porto z walizką ważącą 20 kilo, jest 2010 rok – rok, który na zawsze zmieni moje życie. Po wielkim zawodzie miłosnym ból postanawiam ukoić w ramionach miasta, które kocham bez granic. Skoro zawiodłam się na człowieku, może nie zawiodę się na Porto? Niestety nie wybieram najłatwiejszego kierunku na emigrację: 2010 rok to czas kryzysu w Portugalii, z której wyjeżdża wtedy 130 tysięcy młodych Portugalczyków. „Czego ty tu szukasz dziewczyno, przecież nawet my stąd uciekamy?”, pytają się moi znajomi, ja jednak wiem, że ja i Porto to poważna sprawa i uzbrajam się w cierpliwość. Codziennie chodzę do miejscowej biblioteki, gdzie za darmo można poczytać gazetę – od razu otwieram ją na stronie z ogłoszeniami o pracę i szukam, szukam, szukam… Mimo iż płynnie mówię po portugalsku, rozmowa telefoniczna w tym języku napełnia mnie przerażeniem, zakreślam jednak kolejne numery i dzwonię, dzwonię, dzwonię… „Właśnie przyjęliśmy kogoś na to stanowisko, nawet pani nie uwierzy, ile dostaliśmy zgłoszeń!” – słyszę po raz kolejny i czuję, że oczy zachodzą mi wilgocią, sytuacja ciągnie się bowiem długimi tygodniami, a oszczędności topnieją w zastraszającym tempie. „Dwa fakultety, cztery języki, to tutaj teraz nic nie znaczy”, myślę do siebie i zaciskam zęby. „To nie łzy, to tylko bryza znad oceanu”, tłumaczę sobie, by nie rzucić się ze szlochem na poduszkę. „W końcu musi się udać!”, powtarzam cichutko jak mantrę. W końcu rzeczywiście się udaje: dostaję pracę jako przewodnik po piwnicach wina Porto, gdzie opowiadam grupom o historii tego słodkiego trunku. Czterdzieści par oczu moich rodaków wpatruje się we mnie z zachwytem, przechadzamy się pomiędzy beczkami, a ja snuję opowieść o statkach, które stuleciami wyruszały w niebezpieczną podróż, aby zwozić to wino do magazynów, w których się znajdujemy. Wracając z pracy, przyglądam się lśniącej tafli rzeki Duero, na której kołyszą się te same łodzie i w końcu żyję otoczona przez moje ukochane, czerwone dachy. Nie widzę ich tylko z okna, bo wciąż mnie na nie nie stać, mieszkam więc w ciemnej klitce bez dostępu do światła.

NIE TAKA PROSTA SPRAWA!
Gdy po długich miesiącach zdobędę się na odwagę i sama wynajmę całe mieszkanie, nie ma w nim prądu, wody, ani ani jednego mebelka, mnie jednak nic nie przeszkadza – tu, gdzie inni zobaczyliby przybrudzone ściany, ja widzę okna, tak, okna! W każdym pokoju jest dostęp do światła, a z kuchni widać nawet kilka czerwonych dachów. Do szczęścia brakuje mi więc tylko prądu, wody i mebli… „Prosta sprawa!”, mówię sama do siebie pełna nadziei, kupuję najtańsze zestawy do sypialni z Ikei i załatwiam ich transport. Panowie przywożą je, opierają paczki o ściany i wychodzą – nie stać mnie na to, by je skręcili, sama więc rozrywam kartony i wynoszę pod śmietnik. Gdy po godzinie, z naładowaną u sąsiadów wkrętarką, patrzę na śmiejące się z instrukcji twarzyczki cały czas wierzę, że sobie poradzę. Zabieram się do pracy, ocieram pot z czoła, przede mną długi dzień: do umeblowania mam cztery sypialnie! Mijają kolejne godziny, które ciągną się niczym tygodnie, pojękuje nie tylko wkrętarka – ja płaczę razem z nią. W Polsce zadzwoniłabym po tatę, może pomógłby mi jakiś kolega, tu walczę sama i ta samotność nigdy nie doskwierała mi bardziej. Deski rozjeżdżają mi się w odgniecionych dłoniach i z hukiem uderzają o parkiet, staram się jak mogę, jednak czuję się coraz słabsza. W końcu kładę się ze zmęczenia na podłodze, przygryzam usta i przełykam słone łzy. Już wiem, że nie dam rady sama, a nie mam pojęcia, kto może mi pomóc. Czuję się bezsilna i wyczerpana, w końcu zasypiam obok stosu sosnowych listew, a twarda podłoga nie stanowi przeszkody po wielogodzinnej walce. Na szczęście gdy się budzę, pierwszą rzeczą, którą widzę jest światło padające z okna. Podnoszę się, idę do kuchni – widzę czerwone dachy i koniuszki moich ust znów kierują się ku górze… „Moje Porto” – myślę – „warto jest o Ciebie walczyć.”
JAK ZOSTAŁAM GOSPODARZEM?
Gdy meble staną, z pomocą osoby, która na stałe zawita w moim życiu, na materacach wspartych na sosnowych żeberkach będą odpoczywać pierwsi Rodacy. Sama przycupnę w najskromniejszym pokoju, resztę z nich zaczną zajmować znajomi i znajomi znajomych: tak narodzi się mój niewielki, trzypokojowy pensjonat. W międzyczasie zacznę również pracować jako przewodnik po moim mieście. Wierzę, że zwiedzanie zabytków to jedno, ale prawdziwe życie toczy się gdzieś indziej: pod dachami niewidocznej na pierwszy rzut oka kawiarni; na targu, na którym ponad osiemdziesięcioletnia pani Ernestyna sprzedaje przepyszne sery; w ukrytych dzielnicach przystrojonych kwiatami i tuż za rogiem, gdzie Klarysa smaży pysznego dorsza, a Ferdynand nalewa wina porto domowej roboty. Ta postawa i to mniej znane Porto niesamowicie podoba się moim gościom: nie minie dużo czasu, a zadowoleni turyści zaczną polecać moje usługi przyjaciołom, a po pewnym czasie odezwą się do mnie również biura podróży. Czasem mój partner – bo z tego wspólnego skręcania mebli narodziła się nowa miłość – skarży się, gdy czekam na moich Gości do drugiej nad ranem lub gdy przepadam z nimi na cały dzień. “Czemu nie zamontujesz automatycznego zamka, by turyści sami mogli się zameldować?”, wspomina. Jednak ja czuję, że to co robię jest moim powołaniem: pragnę, by turyści na portugalskiej ziemi mogli poczuć ocean polskiej gościnności.
SPOTKAJCIE SIĘ ZE MNĄ W MAGICZNYM PORTO!
Nigdy nie planowałam emigracji ani pracy w turystyce: rok 2010 wpierw rozbudził we mnie konieczność zmiany, następnie wymusił na mnie kreatywność, a w konsekwencji całkowicie zmienił moje życie. Dziesięć lat minęło jak jeden dzień: dziś przyjmuję gości w trzech różnych mieszkaniach – gdzie mogą się cieszyć moją opieką i moimi radami. Porto i ja codziennie patrzymy sobie w oczy, znam każdy jego kąt i zakamarek. Już wiem, że jestem stworzona do pracy w turystyce i jestem przekonana, że to, co robię, ma sens – wystarczy, że przypomnę sobie twarze zadowolonych klientów, którzy nazywają mnie najczęściej po prostu „właściwym człowiekiem we właściwym miejscu” lub “najlepszym gospodarzem w Porto”.
I Was zapraszam serdecznie do moich apartamentów przy Rua Martires i przy Rua Sao Miguel oraz do nowiutkiego apartamentu przy Rua Monte Cativo w samym sercu mojego ukochanego miasta!